środa, 26 października 2016

Mój ulubieniec w nowej postaci! Odżywka z wyciągiem z bursztynu Jantar - do skóry głowy i włosów zniszczonych.

Jesień to jest okropna pora roku. Owszem, kiedy mam przed oczami tą złotą, polską i do tego wieczory z kubkiem herbaty pod kocem jest fajnie, ale na tym moim zdaniem jej zalety się kończą. Ludzie na ulicach szarzy, burzy i ponurzy, sama mam w sumie nie lepszy nastrój. Moje ciało również krzyczy o skupieniu większej uwagi na sobie. Dziś nie poczytasz tutaj o pielęgnacji ciała czy też twarzy, ale będzie o włosach. I o odżywce Jantar, której opakowanie przeszło metamorfozę - czy będę tak samo z niej zadowolona jak z poprzedniej, dość niewygodnej buteleczki? Poświęć mi małe 5 minut i zapraszam! :)


Jak jak już wcześniej wspominałam miałam już do czynienia wcześniej z tą odżywką i byłam ciekawa jak spisze się tym razem (razem z opakowaniem ponoć zmienił się trochę skład - nie jestem pewna, jak znajdę dokładniejsze info to zaktualizuję wpis). Tamtego czasu dokuczało mi najzwyklejsze przesilenie jesienne i włosy zbierałam z podłogi garściami. Aktualnie borykam się jeszcze z wariującą tarczycą oraz hormonami dzięki czemu na głowie zauważyłam dość spory przesiew, którego chciałam się jak najszybciej pozbyć. Po wizytach u mojej pani doktor i zażywaniu leku chciałam jak najszybciej przyspieszyć efekty, bo jak wiadomo unormowanie w organizmie trochę zajmie, a same włosy też mi ekspresowo nie urosną w ciągu jednej nocy. Idealne warunki do testowania odżywki. Najpierw jednak pozwól mi pokazać jej wygląd, a później odkryję przed Tobą jej wnętrze :).

Stare opakowanie było zmorą dla mnie jak i zapewne dla wielu fanek tego produktu. Nowy image produktu jest idealny - poręczna buteleczka mieszcząca się w dłoni została wzbogacona o wygodny dozownik, dzięki czemu aplikacja produktu nie doprowadza mnie do szału.  Na plastikowej buteleczce (wcześniej była ona wykonana z grubszego szkła przez co miałam obawy brać ją ze sobą w podróż, żeby nie rozpłynęła się po zawartości torby) znajduję podstawowe informacje takie jak sposób użycia czy też producent - brak informacji o składzie, która znajduje się tylko na kartoniku no ale nie marudzę już :P.


W składzie odżywki znajduje się m.in. Trichogen (stymuluje wzrost włosów), Polyplant Hair (jest odpowiedzialny za wzmacnianie włosów oraz pobudzanie cebulek włosowych) oraz bursztyn, który pielęgnuje i odżywia włosy - na tych składnikach skupiłam się przede wszystkim dlatego, że na tych efektach mi najbardziej zależało. 

Odżywka przede wszystkim nie przetłuszcza włosów oraz nie podrażniła mi skóry głowy, nie wywołała łupieżu co zachęciło mnie do jej regularnego używania. Efekt tego był taki, że miałam mnóstwo baby hair. Dzięki leczeniu mój przesiew na czubku głowy zdecydowanie się zmniejszył, ale przez dłuższy czas miałam w tym miejscu centymetrowe kikuty, których ani chwycić prostownicą ani nic. Po tym właśnie miejscu zauważyłam zadowalające efekty używania odżywki, ponieważ pobudziła ona wzrost moich włosów. Porównując działanie poprzedniego opakowania stwierdzam, że jestem równie mocno zadowolona, ponieważ patrząc w lustro mogę sobie dumnie pomyśleć "jak mi te włosy znowu urosły" :D. Mój problem z wypadaniem włosów nie został całkowicie zlikwidowany (stres, pora roku robią jednak swoje) jednak widzę, że jest o wiele mniejszy i nie mam jak na razie wrażenia, że za miesiąc lub dwa zostanę całkowicie łysa. 

Podsumowując, odżywkę mogę polecić swoim znajomym, które narzekają na słaby wzrost swoich włosów czy też ich nadmierne wypadanie. W moich rękach znalazła się w idealnym momencie, kiedy po diagnozie postanowiłam walczyć o swoje długie, gęste włosy za którymi tęskniłam. Jestem zadowolona jak produkt za około 15 złotych godnie zastąpił inne produkty na które wydałam kilkaset złotych w ciągu roku i nie dawały takich efektów.
Pamiętaj jednak kochana, że piękno Twoich włosów to nie jest tylko dobranie odpowiedniej odżywki. Jeśli zauważasz u siebie jakieś niepokojące objawy - reaguj! Nasze ciało, włosy pokazują nam, że coś jest nie tak i naprawdę warto zrobić odpowiednie badania na krew itp., które majątku nie kosztują. Na ten temat poświęcę może kiedyś osobny wpis... :)
Pozdrawiam ciepło!

P.S. Tak, wiem, jakość zdjęć fatalna, ale złośliwość rzeczy martwych :D. Czekam, aż mój aparat wróci z naprawy i działam, bo czuję się bez niego jak bez ręki. Jeszcze trochę cierpliwości :).
sobota, 10 września 2016

Prysznic z chmurką czyli jedwabisty mus do mycia ciała Nivea Creme Care (z pielęgnującymi olejkami)

Witajcie kochane! Rynek kosmetyczny co jakiś czas zaskakuje nas coraz to innymi nowościami - już dawno minęły czasy, kiedy nie było jakiegoś wielkiego wyboru wśród kosmetyków więc dziś z mediów wyskakują nam non stop informację o różnych cudenkach. Jakiś czas temu oczywiście na Insta (odkąd założyłam tam konto non stop wyłapuję jakieś nowości po które biegnę do drogerii - znajdziecie mnie tam pod nickiem patkaem) zobaczyłam kompletną nowość od marki Nivea. Jedwabisty mus do mycia ciała, który wydobywa się z opakowania pod postacią pianki zaciekawił mnie na tyle, że musiałam go wypróbować. Nie tyle zainteresowało mnie to, że jest to kolejna dla mnie nowość pod prysznic, które uwielbiam testować, ale sam fakt, że występuje on w postaci pianki. Zaciekawione jak ja oceniam mus? Rozsiądź się wygodnie, znajdź dla siebie chwilkę w ciągu zabieganego dnia i zapraszam do czytania.
Do wyboru mamy 3 warianty musów: Creme Soft, Creme Smooth oraz Creme Care, który jest tym jakiego używałam przez ostatni czas.W metalowym opakowaniu będącym pod ciśnieniem otrzymujemy 200ml produktu za cenę 14 złotych. Kolorystyka jest tradycyjna dla Nivea, umieszczone na opakowaniu najważniejsze informacje takie jak np. sposób użycia czy też skład, który nie jedną może zniesmaczyć... Oto on:
Aqua, isobutane, disodium laureth sulfosuccinate, sodium laurethsulfate, glycerin, propane, panthenol, octyldodecanol, lanolin alcohol, hydrolyzed silk, xanthan gum, PEG-14 M, PEG-40 hydrogenated castor oil, citric acid, butane, sodium benzoate, linalool, limonene, citronellol, geraniol, benzyl alcohol, alpha-isomethyl ionone, parfum.

Przy mojej tendecji do uczulania przez kosmetyki bardziej naturalne niż te nie bez chwili zastanawiania podjęłam się uprzyjemnienia kąpieli pod prysznicem z tak zachwalanym musem od Nivea, który zainteresował mnie oryginalnym dozownikiem produktu...

Dozownik nie zacina się, bardzo wygodnie wydobywa się z niego odpowiednią ilość pianki. Dzięki jej właściwościom rośnięcia jest dość wydajna - kupując produkt myślałam, że starczy mi jej na zaledwie kilka użyć tym bardziej, że nie używam jej tak mało, a o dziwo w opakowaniu zostało jej jeszcze dosyć dużo na zaś. A prócz wydajności jakie ma jeszcze zalety?
Zapach - to jest to, do czego zawsze będę podchodzić w kosmetykach Nivea z uniesionym do góry kącikiem ust. Po spłukaniu musu zapach kompletnie znika nie utrzymując się na skórze co jest małym szczegółem w porównaniu do dalszych braków jakiegokolwiek działania. Mus nie wygładza mojej skóry ani też jej nie zmiękcza tak jak obiecał producent. Na całe szczęście kosmetyk nie wysusza skóry jednak ubolewam nad tym, że po porannym prysznicu muszę nałożyć balsam na ciało choć miałam nadzieję, że będę mogła po części odpuścić sobie tę czynność. Jedwabisty mus Creme Care od Nivea jest dla mnie zbędnym kosmetykiem w mojej łazience. Nie ma działania odświeżającego czy też myjącego tak jak większość chociażby moich najzwyklejszych żeli pod prysznic, więc opakowanie na spokojnie wykończę i nie dokonam ponownego zakupu. Dodam też że testowałam mus na poszczególnych partiach ciała, gdzie moja skóra jest normalna, więc nie miałam też nie wiadomo jakich wymagań, no ale jednak poległ... Dla mnie totalny bubel, dzięki któremu (i swojej chciwości pod względem nowinek:D) mam lżej w portfelu. A Wy miałyście już z nim styczność?
Buziaki!
wtorek, 30 sierpnia 2016

Bielenda, Multifazowy olejek do ciała - namiętne nawilżenie (naturalne oleje marula & czarna porzeczka)

Cześć dziewczyny! Bez bicia mogę przyznać, że w drogeriach przy zakupie czegoś nowego zwracam nie tylko uwagę na opinie moich znajomych na temat danego kosmetyku bądź też biorę wszystkie nowości jakie się da. Jednym z głównych czynników, który ma wpływ na to, że kosmetyk wyląduje u mnie w koszyku i pójdę z nim to kasy ma sam wygląd kosmetyku. Tak, ja wiem, że nie ocenia się książki po okładce jednak same spójrzcie na zdjęcie olejku o którym dziś będzie mowa - multifazowy olejek do ciała od Bielendy wygląda przepięknie na półce, cieszy mój wzrok i wręcz zachęca do dalszego używania samym wyglądem. A jaki wpływ ma na to skład? Już Wam piszę :).

Jedna z olejkowych nowości Bielendy dostępna jest dostępna m.in. w drogeriach oraz online. 150ml olejku przyprawiającego moje zmysły węchu niemalże o orgazm dostaniemy w cenie około 20 złotych, zapakowany w plastikową buteleczkę z wygodnym dozownikiem do rozpylania olejku bezpośrednio na skórze. Szata graficzna skromna, nienachalna i bardzo dobrze, ponieważ w pełni oddaje wnętrze olejku, które jest jednak najważniejszym punktem dzisiejszego wpisu... Mój wybór padł na wersję naturalnych olei marula oraz czarną porzeczkę - zdecydowanie tylko dla tego, że chciałam najpierw wypróbować i zgarnęłam ten, który bardziej przyciągnął mój wzrok (na brzoskwinkę jednak też się już czaję :P).

Po uwolnieniu pierwszej dawki z atomizera już można poczuć otulający, przyjemny zapach, który nie jest mdlący, przyprawiający o bóle głowy za co plus, bo dość długo utrzymuje się na skórze. Używając olejku codziennie rano przed wyjściem chociażby do sklepu nie nakładałam na siebie żadnych perfum, bo moja skóra pachniała tak ładnie, że nie miałam serca psuć tego efektu :D. Idealne dla mnie jest to, że mimo iż nazwa olejek kojarzy mi się z tłustymi produktami do ciała brudzącymi ciuchy i które za żadne skarby nie chcą się wchłonąć powodując niemały dyskomfort oraz uczucie bycia pączkiem w maśle (owszem kg-y dodatkowe mam, ale więcej z pączka nie mam zamiaru mieć) mój kolorowy ulubieniec jest całkowitym przeciwieństwem tego. Wchłania się w kilka minut - po nałożeniu poświęcam chwilę na szybki makijaż czy też ogarnięcie włosów i mogę bez obaw założyć na siebie ciuchy :). Produkt nie koloryzuje skóry, nie barwi jej i nie robi ze mnie ufoludka. Zaraz, zaraz, opakowanie, zapach omówione, a jak z efektami używania olejku? Pięknie odżywiona i nawilżona skóra już po pierwszym użyciu się tym odwdzięcza. Jest efekt satynowej skóry jaki obiecał producent i nie będę ukrywać, że tego produktu przez ostatni miesiąc używałam z taką namiętnością, że kolejne opakowanie mam już w zapasach. Jeśli otrzymuję ładne nawilżenie bez zapchania + ładny zapach, który towarzyszy mojemu ciału jakiś czas to nie widzę sensu, żeby rezygnować z tego - mogę go Wam z całego serca polecić. Poniżej podaję Wam skład:

Aqua, dimethicone, paraffinum liquidum, glycerin, sclerocarya birrera (marula) seed oil, seed oil, ribes nigrum (black currant) seed oil, sodium chloride, disodium EDTA, parfum, coumarin, limonene, linalool, cl 17200, cl 60725.

Czy olejek znajduje się wśród Waszych ulubieńców? A może dopiero planujecie go sobie sprawić w ramach małego prezentu dla samej siebie? Nie ukrywam mojego zadowolenia rozwijaniem się firmy Bielenda - już 2-3 lata temu byłam zadowolona z prosperowania tej firmy jednak w tym roku to właśnie najwięcej nowości wśród wszystkich firm w mojej szafce z kosmetykami trafiło z Bielendy. 
Mam nadzieję do szybkiego zobaczenia dziewczyny, mykam do pracy!
wtorek, 23 sierpnia 2016

Bielenda Color control, Multifunkcyjny krem korygujący do ciała 10w1 (CC Body Perfector Aqua Magic)

Dzień dobry kochane! Lato choć nie obfitujące w dużą ilość upalnych dni jednak sprzyjało do noszenia zdecydowanie lżejszych ciuchów. Uwielbiam sukienki i korzystam z każdej okazji, żeby móc je nosić i pokazać nogi - czuję się zdecydowanie w nich bardziej kobieco niż w spodniach czy legginsach. W eksponowaniu nóg przeszkadzało mi jedno: tu zadrapanie, tu jakiś siniak (w pracy mam manię przesuwania skrzynek kolanem i wychodzi co wychodzi :D) czy zwyczajne podrażnienie po depilacji czego efektem jest gdzieś tam pojawiające się na ciele lekkie zaczerwienienie. W lipcu na Instagramie było wielkie boom wśród dziewczyn korygujący krem od Bielendy. Już pomijając mój zapał do wszelakich drogeryjnych nowości zastanawiałam się czy taki upiększacz faktycznie spełni swoją rolę czy też jest picem na wodę. Dziś przybliżę Wam moje ochy i achy na temat tego produktu.
Krem "zapakowany" jest w plastikową tubkę utrzymaną w eleganckiej biało-złotej kolorystyce.Na początku minusem dla mnie jest to, że zdecydowanie wolałabym opakowanie na klik niż na zakrętkę. Za koszt ok. 20 złotych otrzymujemy 175ml, więc jest to pojemność tradycyjna dla tego typów kosmetyków. Krem jest przeznaczony dla każdego rodzaju karnacji czym na początku byłam trochę przerażona, ponieważ moje nogi bez czegokolwiek są blade jak ściana, więc obawiałam się, że odcień dla każdego będzie dla mnie za ciemny. Najpierw przyjrzyjmy się temu co obiecał producent...

Nazwa 10w1 wzięła się z obietnic producenta o których możemy przeczytać na opakowaniu:
* maskowanie niedoskonałości
* ujednolicony koloryt skóry
* efekt skóry muśniętej słońcem
* wodoodporność
* rozświetlona skóra
* intensywne nawilżenie
* wygładzone i ujędrnione ciało
* poprawiona kondycja skóry
* piękny, zdrowy wygląd ciała
* filtr UV SPF 6 zawarty w kremie.

Krem wyciśnięty na ciało wydaje się mieć bardzo ciemny odcień jak i również na początku rozsmarowywania - na ten moment przy pierwszym użyciu przeklnęłam swoją zachłanność pod względem swojej manii próbowania wszystkiego co rzucą na drogeryjne półki. Z każdym następnym maźnięciem dłonią kolor jednak bardziej dopasowywał się do odcieniu mojej skóry i wchłaniał się w nią nie robiąc zacieków co sprzyja niekiedy tego typu kosmetykom. Zapewne jest to zasługa gęstej, aczkolwiek nie zbitej konsystencji kremu. Zapach na skórze utrzymuje się dość długo - należy do pudrowych, zdecydowanie bardzo przyjemny, nie duszący.
Efekt po nałożeniu kremu jest taki jakiego sobie życzyłam - delikatny, nie widać, że cokolwiek było z moimi na co dzień wyrazistymi piegami kombinowane :P. Jedyne czego nie byłam w stanie zaobserwować to obietnicy względem wodoodporności (nie korzystałam z kąpieli w jeziorze, a sprawdzanie tego podczas szorowania pod prysznicem jest bez sensu ;-)) oraz ujędrnienia ciała - tutaj bez ćwiczeń żaden kosmetyk nie jest w stanie zadziałać. 
Efekt końcowy jest bardzo fajny. Krem nadaje mojej skórze delikatnej opalenizny, która ratuje mnie z trendu leżenia na słońcu co jak już wiecie jest dla mnie udręką :D. Poza samym ładnym odcieniem skóra jest ładnie rozświetlona, wygląda zdrowo i wręcz apetycznie o czym świadczy sam fakt patrzenia się na nogi non stop. Zauważyłam na insta, że dziewczyny skarżyły się na rozświetlające drobinki - moim zdaniem nie jest to tak mocne, żebym wyglądała jak bombka na choinkę. Warto też wspomnieć, iż po aplikacji niewielkiej porcji kremu (jest bardzo wydajny!) skóra jest świetnie nawilżona co tylko zachęca do dalszego używania produktu. Minusem jest to, iż krem zostawia delikatną tłustą warstwę na skórze przez co muszę trochę odczekać, obawiam się, że mógłby pobrudzić ubrania przy niedokładnym wchłonięciu się. Pomijając to mogę Wam polecić ten produkt, ponieważ można uzyskać subtelny, delikatny i przede wszystkim naturalny efekt końcowy. Taki mały pomocnik w tuszowaniu małych niedoskonałości, które niestety są, a niekoniecznie świat musi je widzieć ;-).

A czy Wy miałyście z upiększaczem od Bielendy bądź też z innym tego typu kosmetykiem? Szczerze powiedziawszy wcześniej uważałam, że oprócz mazideł nawilżających bądź też brązujących  nic mi do pielęgnacji skóry nóg nie będzie potrzebne, jednak CC 10w1 zdobył moją sympatię i znajduje się w czołówce moich ulubionych kosmetyków, których używam w tegorocznym lecie :). Buziaki!

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Nivea Creme Care, Krem do oczyszczania twarzy.

Dziś przedstawię bliżej jedną z nowości Nivea jaka pojawiła się kilka tygodni temu na drogeryjnych półkach. Nivea kojarzy mi się z dzieciństwem: zapach tradycyjnego kremu, który po prostu musiał być zawsze w szafce i działał na wszystko. Wraz z czasem kiedy już trochę wyrosłam z wieku dziecięcego zaczęły też rosnąć moje wymagania dotyczące pielęgnacji i odkryłam, że świat Nivea na jednym produkcie się nie kończy. Tym razem więcej będzie o kremie do oczyszczania twarzy - usiądź wygodnie i zapraszam do przeczytania mojej opinii na jego temat.


W miękkiej plastikowej tubce otrzymujemy 150ml kremu, dzięki któremu zdaniem producenta skutecznie oczyścimy skórę twarzy bez jakichkolwiek podrażnień i nawilżymy ją. 


Konsystencja kremu jest zdecydowanie lżejsza niż w przypadku tradycyjnego kremu, zapach nie trudno odgadnąć - z błogiego dzieciństwa :). Przed pierwszym nałożeniem obawiałam się, że krem aż nadto będzie wchłaniał się w moją skórę i parafina znajdująca się w produkcie mnie najzwyczajniej zapcha. Po myciu twarzy kremem nie zauważyłam jednak, żeby pojawiły się jakiekolwiek wypryski czy też inne niespodzianki, parafina nie zaszkodziła mojej cerze - muszę wspomnieć, że przy mojej suchej jest ok jednak z cerą tłustą mogą być już małe problemy... Kosmetyk jest przeznaczony dla każdego typu cery co jak wiadomo nie istnieje, ponieważ jak wiadomo każda z nas ma zupełnie inne potrzeby. U mnie może by lepiej się sprawdził jakby trochę zmieniony skład (podany na końcu wpisu dla ciekawskich) pomógł stworzyć kilka wariantów dla każdego osobnego rodzaju cery.


Moja opinia:
Szczerze powiedziawszy pieniądze wyrzuciłam w błoto - zupełnie zbędny produkt. Nie oczyszcza tak dokładnie jakbym sobie tego życzyła, nie pomaga w usuwaniu resztek makijażu. Nazwa krem oraz zastosowanie tego produktu podpowiadało mi, że moja skóra będzie również nawilżona i nie będę potrzebowała nałożenia porcji tradycyjnego kremu. Zaskoczeniem dla mnie było gdy zauważyłam, że nie dość że po nawilżeniu ani śladu (produkt na całe szczęście też nie wysuszał) to dodatkowo moja skóra była strasznie ściągnięta i czułam się niekomfortowo. Ja swój produkt zdenkuję pewnie jako krem do depilacji, może na tym punkcie nie zawiedzie... :P. Z spuszczoną głową wrócę do swoich starych ulubieńców do mycia twarzy, a ten krem będę omijać w drogeriach.

Skład: Aqua, Isopropyl Palmitate, Glycerin, Paraffinum Liquidum, Cetyl Alcohol, Glyceryl Stearate Citrate, Methylpropanediol, Bis-Diglyceryl Polyacyladipate-2, Glyceryl Stearate, Panthenol, Cetyl Palmitate, Lanolin Alcohol, Octyldodecanol, Decyl Glucoside, Sodium Carbomer, Phenoxyethanol, Methylparaben, Limonene, Linalool, Geraniol, Citronellol, BHT, Parfum.

Cena: ok. 14 złotych/ 150ml
Dostępność: m.in. drogerie Rossman

Dziewczyny miałyście z nim do czynienia? Może u Was zajął szczególne miejsce na półce w łazience i używacie go z namiętnością? 

Urlopujecie czy jeszcze przed tą dobrocią? Ja po całym tygodniu laby wracam do świata żywych i próbuję się rozkręcić, żeby normalnie funkcjonować - jeszcze w poniedziałek... Faktycznie ten dzień tygodnia należy do niesamowicie ciężkich :D Buziaki!
wtorek, 19 lipca 2016

Brązująca pianka do ciała Magic Bronze od Bielendy (dla jasnej karnacji)

Witajcie! Jest lato i mimo aktualnej dość kiepskiej pogody (gdzie jest to słońce?!) wszędzie oczekują od Nas ekstra brązowej opalenizny. Wylegiwania się na słońcu nie znoszę - męczy mnie 15-minutowe wylegiwanie się na słońcu i dłuższe, a poza tym jaką krzywdę może wyrządzić ono naszej skórze mnie trochę przeraża. Z racji tego, iż jestem naturalnym rudzielcem mam jasną cerę, która opala się najpierw na czerwono, skóra mi schodzi, a nie ma co ukrywać po kilku latach takich maratonów skóra będzie wyglądać na starszą niż jest w rzeczywistości. Chcąc jednak choć trochę być muśniętą przez słońce do mojego koszyka wpadło kilka propozycji drogeryjnych z przeznaczeniem brązującym do ciała - dziś kilka zdań na temat brązującej pianki dla jasnej karnacji Magic Bronze od Bielendy.


Od producenta:
"Wyjątkowy produkt brązujący do ciała, pozwalający w krótkim czasie uzyskać efekt naturalnej opalenizny. Pianka już w trakcie aplikacji nadaje skórze bardzo delikatnego złotego kolorytu, który zostaje wzmocniony w ciągu 3-5 godzin po zastosowaniu*. Delikatna formuła lekkiej pianki idealnie rozprowadza się po całym ciele, pozwalając na dokładną i równomierną aplikację, co minimalizuje powstawanie smug, zacieków czy plam. Pianka jest wydajna, szybko się wchłania i pielęgnuje skórę. Efekt opalenizny utrzymuje się nawet do kilku dni*.

*efekt zależy od naturalnego kolorytu skóry, ilości zastosowanej pianki i reakcji na produkty brązujące."


Piankę otrzymujemy w buteleczce z wygodną dla aplikowania pompki - nie zacina się, wydobywa produkt równomiernie. Zdecydowanie opakowanie przyciąga wzrok przez utrzymanie w kolorystyce fajnej opalenizny przez co gdzieś z tyłu głowy snuje się fakt takiego samego koloru na naszej skórze - no przyznać się, która by już w tym momencie nie zgarnęła buteleczki z półki? :)


Pianka nie ma przykrego zapachu, który towarzyszy większości samoopalaczy. Pod uwagę muszę wziąć to, że przed nałożeniem kosmetyku wykonuję porządny peeling, który pomaga piance bardziej wchłonąć się w skórę. Piankę nakłada się bardzo przyjemnie, lekka formuła kosmetyku pozwala łatwo ogarnąć całe ciało bez zacieku i plam, dzięki czemu zdecydowanie przyjemniej używa mi się z tego typu kosmetyków.

Pianka po nałożeniu pozostawia na ciele lepką warstwę, jednak dość szybko się ona wchłania w ciało i po kilku minutach możemy założyć ubrania bez obaw, że powstaną na nich plamy. Po pierwszym nałożeniu po kilku godzinach zauważyłam różnicę między moimi bladymi jak sufit nogami, a obecnym kolorem - używam pianki co 2 dni (na łokcie i kolana używam mniejszej ilości, żeby nie wyglądały na dużo ciemniejsze od reszty ciała) i to w zupełności wystarcza mi, aby nadać im naturalnie wyglądającej opalenizny. Efekt utrzymuje się nawet do kilku dni przy czym schodzi w miarę równomiernie nie pozostawiając brzydkich plam, które zdradziłyby nasz sekret ;-). Oczywiście jeśli wymagacie większego efektu można powtórzyć aplikację, ja jednak pozostaje na co dwudniowej aplikacji.

Produkt dostępny m.in. w drogeriach internetowych jak i w Rossmanie czy też w Naturze za ok. 20 złotych/150ml. Dla mnie to jest fajna odskocznia pod samą formą pianki, a nie tradycyjnych balsamów brązujących jakich na polskim rynku jest pełno. Podsumowując pianka daje naturalny, nienachalny efekt, który w tego typu produktach jest przeze mnie pożądany. Na pewno jest to tegoroczny hit wśród moich tegorocznych produktów do testowania, który mogę polecić kobietom nie przepadającym za słońcem. O reszcie wkrótce... ;-)


piątek, 29 kwietnia 2016

Projekt denko: Zużycia z marca oraz kwietnia :) | BIELENDA, SENSIQUE, GARNIER, ORIGINAL SOURCE, BALEA, LIRENE.


Witaj kochana! Jak Ci mija dzień? Ja przy przypływie energii ogarnęłam trochę mieszkanie oraz trafiając na moje pudełeczko z pustymi opakowaniami stwierdziłam, że kolejne ustalone dwa miesiące już mijają, więc opublikuję denko już dziś. W tym miesiącu wykończyłam w większości produkty, które bardzo przyjemnie mi się używało. Znajdź 5 minut dla siebie, usiądź wygodnie z kawą lub herbatą i sprawdź co myślę o produktach z mojego denka. Zapraszam! :)


Szampon przeciwłupieżowy Balea (woda miętowa & bambus)
Mój hicior na ten czas do mycia włosów! Moje włosy go uwielbiają, ja go uwielbiam co można zauważyć po tym, że w łazience stoją dwie kolejne butelki. Dobrze oczyszcza włosy, przedłuża świeżość moich włosów - z codziennego ich mycia mogłam się przestawić na co dwudniowe. Nie podrażniał skóry głowy, nie tępi moich włosów. Nie do końca mogę się wypowiedzieć na temat działania przeciwłupieżowego, ponieważ dotychczas nie miałam z tym problemu. Fajna niska cena (ok. 5 złotych), dostępność niezbyt dobra w przypadku produktów Balea, jednak mam swoją dobrą Panią w sklepie niemieckim do której wystarczy się uśmiechnąć iiii... po tygodniu się ma ;-)

Żel pod prysznic Balea (limonka & aloes, arbuz)
Standardowo żele pod prysznic Balea pojawiają się w moich zakupach zarówno jak i niską cenę jak i ładne zapachy, dla których głównie je kupuję. Limonka była bardzo fajnym, orzeźwiającym zapachem; arbuz był dla mnie jakby trochę mdły - zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Co do mycia spisywały się dobrze, spełniały te cechy jakie ma mieć żel pod prysznic.

Żel pod prysznic Original Source (kokos)
Żeli od OS pewnego czasu używałam bardzo często, bo podobały mi się zapachy jak i ich konsystencja, jednak poszłam po rozum do głowy i teraz rzadko coś trafia do mojej szafki m.in. ze względu na ich cenę (ok 9 złotych). Kokos trafił do mnie dzięki JoyBox'owi i tak jak kokos w kosmetykach lubię tak ten nie przypadł mi do gustu. Był mdły i niestety wykończyłam go z przymusu, ponieważ nie lubię wyrzucać kosmetyków.


Antycellulitowy peeling myjący Stop Cellulit Lirene
Przepiękny cytrusowy zapach, który wypełniał łazienkę i ładował energię przy porannym prysznicu. Ostre drobinki którymi można wykonać dobry masaż skóry ud czy też pupy. Skóra tych części ciał była nawilżona po prysznicu, nie potrzebowała aplikacji balsamu - zwalczenia celluitu nie biorę pod uwagę przy tego typu produktach, bujda na resorach prosto od producentów moim zdaniem :).

Odżywcze mleczko do ciała z olejkami Oil Beauty Garnier (skóra sucha i pozbawiona blasku)
Mój umilacz zimowych wieczorów podczas pielęgnacji - pisałam o nim tutaj.

Aktywny tonik korygujący Super Power Mezo Bielenda (Skin Clinic Professional)
Jedno z kilku cudenek z tej serii jakiej miałam przyjemność używać - zalety linii Super Power Mezo przybliżyłam w tym wpisie. 

Nawilżający płyn do mycia i demakijażu 3w1 "Esencja Młodości" Bielenda
Zmywałam nim makijaż twarzy, ust oraz szyi - do oczy zazwyczaj używam dwufazówki. Spisywał się dobrze, delikatnie się pienił jednak nie zauważyłam jakichkolwiek minusów. Dobrze spełniał swoje zadanie, więcej o tym bohaterze możesz poczytać w tym wpisie.


Antyperspirant Maximum Control 72h Garnier
Częsty bywalec w mojej codziennej pielęgnacji; na blogu pojawił się o nim wpis, gdzie porównywałam go z suchym kremem tej samej marki.

Rozświetlający puder prasowany Sensique
Mój ulubieniec, którego namiętnie używałam jeszcze przed rozpoczęciem mojej miłości do pudrów transparentnych <3. Aktualnie mam jeszcze jedną sztukę w zapasie, ale nie wiem kiedy do niej wrócę, ponieważ aktualne zauroczenie jest silniejsze ;-). Swoje ochy i achy przedstawiłam w tym wpisie.

I na koniec jedna próbka, która wpadła w moje ręce przypadkiem i po jednym razie niewiele mogę o działaniu kremu powiedzieć oraz maseczka Lirene, które są dostępne w stałej ofercie np. w Rossmanie. Ładnie nawilżają twarz, ożywiają cerę, jest promienna, a dzięki czemu i ja uśmiechnięta :D.

To tyle na dziś, następne denko do zobaczenia pod koniec czerwca, mam cichą nadzieję, że będzie nieco lepiej :). Hulać jednak nie hulam z radości, ponieważ się złamałam i tak jak cały miesiąc żyłam w abstynencji zakupowej tak na koniec miesiąca popłynęłam... O tym w następnym wpisie :). Buziaki!

piątek, 22 kwietnia 2016

Nawilżający balsam do ciała Dove DermaSpa Uplifted+.


Cześć! Pewnie już masz za sobą bieganie wśród półek w Rossmanie czy też masz to dopiero w planach? Z każdego kąta internetu promocja przypomina o sobie i muszę się przed Tobą przyznać, że już miałam chwilę słabości i chciałam się dziś wybrać po coś :). Jednak stwierdziłam, że nie jest to zbyt dobry pomysł, ponieważ nadmiar kolorówki czy też produktów pielęgnacyjnych zamiast mnie cieszyć to wywołuje odwrotny efekt i zwyczajnie przytłacza. Z racji tego, że aktualnym tematem numer 1 są wszelkie produkty do makijażu to ja postanawiam się odciąć od tego i dziś przedstawić Tobie balsam, który miałam przyjemność używać przez kilka ostatnich tygodni. Dziś będzie mowa o nawilżającym balsamie Uplifted od Dove z najnowszej serii DermaSpa.


Nawilżający balsam DermaSpa Uplifted jest jedną z pięciu linii najnowszej serii wypuszczonej przez Dove. Na pierwszy rzut oka od razu widać opakowanie, którym produkt zdecydowanie różni się od pozostałych kosmetyków marki - miękka tubka z zamykaniem na klik utrzymana w macie, z bardzo minimalistyczną grafiką opakowania. Zdecydowanie bardziej na plus, bardzo wpadło w moje gusta :). Za cenę ok. 22 złotych otrzymujemy 200ml produktu co moim zdaniem jest trochę wygórowaną ceną za to co dostajemy w zamian... 


Po zapoznaniu się z balsamem okazuje się, że konsystencja balsamu jest równie inna od tradycyjnej wersji jak opakowanie - jest to połączenie żelu i technologi Cell-MoisturisersTM, taką wersję nakładało mi się bardzo przyjemnie na ciało. Zapach jest bardzo przyjemny, świeży i rześki, utrzymuje się dość długo na skórze na co zwracam uwagę, ponieważ lubię czuć delikatną woń kosmetyków na sobie. Na zapachu niestety kończą się zalety balsamu, ponieważ nie zauważyłam żadnej poprawy jędrności skóry - cały czas uważam, że to bzdura wypisywana przez producenta (jak w tym przypadku), żeby jedna głupia z drugą skusiły się mając wyobrażenie w głowie bycia fit ;-). Nawilżenie jest średnie. Owszem moja skóra w czasie zimy była mocno wysuszona i ratowałam ją masłami do ciała. Na wiosnę masła staram się używać sporadycznie, gołym okiem zauważyłam, że efekty nawilżenia są wręcz znikome. Oszałamiających efektów nie spodziewałam się na kolanach czy łokciach, gdzie wymagane jest mocne nawilżenie, ale tam gdzie skóra jest normalna. Skoro kosmetyk tam nie dawał rady to w ogóle nie jest mi potrzebny, ponieważ szybkie wchłanianie się czy też brak lepkości po nałożeniu nie zrekompensuje pozostałych braku zalet o jakich mówił producent. Dla mnie kupno balsamu było wyrzuceniem pieniędzy w błoto i wiem, że po zużyciu do końca tego bubla do tej serii nie wrócę. Ewentualnie może kiedyś wypróbuję wersję z serii Goodness ;-). 

Podsumowanie:
+ opakowanie,
+ zapach,
+ konsystencja balsamu,
+ szybka wchłanialność, 
+ dostępność (np. Rossman - z tego co wiem jest jego brak w Naturze),
- cena (ok. 22 złote),
- działanie (a raczej jego brak).

Używałaś balsamu Uplifted lub też może z tej serii? A może w Twoim domu chwile przyjemności dla siebie uprzyjemniała Ci seria Goodness? Koniecznie daj znać jak spisał się balsam! Buziaki!


poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Odżywka do włosów Balea Oil Repair Spulung (Balea Professional)



Witaj kochana w ten piękny poniedziałek! Nie ma nic lepszego po zimowym śnie jak słoneczne dni, które ładują energię na maksa. Od razu humor jest lepszy nawet gdy po kilku dniach wolnego widzisz już na horyzoncie popołudniową zmianę :). Wiosna jest też dobrym czasem na zregenerowanie swojej fryzury po zimie - noszenie czapki jak i stałe zabiegi wykonywane na włosach potrafią odbić się na ich kondycji niestety. Dziś postanowiłam podzielić się z Tobą opinią na temat mojej ulubionej odżywki do włosów marki Balea do której regularnie wracam. Ciekawa jak się spisuje? Zapraszam do czytania!


Odżywka znajduje się w miękkiej tubce, którą bez problemu przy końcu zużywania mogę rozciąć. Zamykanie wygodne przy którym nie muszę się obawiać, że połamię sobie paznokcie. Za kosmetyk o pojemności 200ml zapłacimy ok. 10 złotych; dostępność nie jest najlepsza, bo w niemieckim DM'ie, w niektórych sklepach z niemieckimi artykułami bądź też w internecie.
Moje włosy są częściowo zniszczone po dawno już niewidzianym częściowym rozjaśnianiu, częściowo są w bardzo dobrej kondycji, ponieważ ograniczyłam prostowanie czy też suszenie z pomocą suszarki, farbuję zdecydowanie rzadziej, a jeśli już to o wiele łagodniejszymi farbami niż kiedyś. Od odżywki wymagam przede wszystkim, żeby zatrzymała wilgoć we włosach oraz żeby nadała im blask.



Odżywka ma konsystencję delikatnego kremu o miłym dla nosa jakby waniliowym zapachu. Do nałożenia na całą długość moich włosów wystarczy niewielka ilość odżywki, ponieważ duża ilość może skutecznie je obciążyć i skleić. Odpowiednia dawka odżywki potrafi zdziałać cuda. Używam jej co 2-3 mycia, ponieważ chcę zapobiec przyzwyczajenia się moich włosów do tego produktu. Odżywka nie regeneruje wcześniej zniszczonych włosów, do spełnienia tego zadania moim zdaniem włosy wymagają bardziej profesjonalnych i pochłaniających więcej czasu zabiegów. Odżywka zdecydowanie spełnia moje wymagania dotyczące podstawowych codziennych pielęgnacji włosów. Włosy są nawilżone, widać na nich delikatny błysk, który wygląda ładnie :). Odżywka delikatnie ujarzmia te włosy, dzięki czemu w codziennie dni nie muszę ich prostować, ponieważ są delikatnie wygładzone i zdecydowanie lepiej się je stylizuje z ewentualną pomocą suszarki i szczotki, a prostownica powoli kurzy się w kącie :). Pomijając fakt, że odżywka nie regeneruje powstałych już szkód na włosach, ale dba o nie na bieżąco to uważam, że wydanie tych 10 złotych jest bardzo opłacalne. Z tej serii dostępny jest również szampon do włosów, jak i pozostałe warianty kosmetyków, m.in. do włosów blond.

A Ty miałaś do czynienia z marką Balea i ich produktami do włosów? Co sądzisz na ich temat?


czwartek, 7 kwietnia 2016

Zestaw do stylizacji brwi Eyebrows Creator Lovely.



Witaj! W dzisiejszym poście chciałam Ci przybliżyć jedną z ostatnich nowości marki Lovely jaką jest Eyebrows creator, czyli zestawem do stylizacji brwi. Jak wiadomo dzięki odpowiedniej regulacji i stylizacji brwi można dobrze upiększyć twarz, ale niestety też i zepsuć jej proporcje no i przy okazji zrobić z siebie klauna. Co jakiś czas znajduję w drogeriach różne produkty do brwi, które chętnie próbuję, więc po używaniu Kreatora postanowiłam co nieco napisać o nim na blogu.


Zestaw do brwi znajduje się w nietypowym opakowaniu - wykonane z tektury, zamykane na magnes przez co trzymam go na półce, obawiam się, że będąc w kosmetyczce mógłby się sam otworzyć. Na opakowaniu znajdują się najpotrzebniejsze informacje takie jak zawartość opakowania, kraj produkcji (PRC...) czy też np. fajną rzecz dla początkujących dziewczyn czyli idealną proporcję oka i brwi.


W środku znajduje się ściąga jak użyć zestawu. Jednak są w pudełeczku rzeczy o wiele ważniejsze na których się dziś skupię. Wykonując makijaż do stylizacji brwi używam tego jednego podręcznego kosmetyku co jest bardzo wygodne, ponieważ zawiera on wszystko co jest mi potrzebne. Pęseta (niestety chwyta za słabo moje włoski), pędzelek do nakładania, kredka oraz cień, żel do brwi i rozświetlacz pod łuk brwiowy, a także szablony do brwi to dobroci znajdujące się w zestawie. Pędzelek jest na tyle fajnie wyprofilowany, że na moje potrzeby wystarcza mi do nałożenia cieni oraz żelu. 


Zestaw na dzień dzisiejszy góruje wśród używanych przeze mnie produktów do brwi. Łatwo się rozprowadza kosmetyk na brwiach, same cień nie jest tępy i po pierwszym pomalowaniu nim brwi już coś widać. Pigmentacja jest bardzo dobra i według swojego uznania możemy ją stopniować, żeby nie wyglądać śmiesznie. Brwi z użyciem kreatora Lovely wyglądają dość naturalnie, trudno siebie skrzywdzić kreatorem i zrobić z siebie sztuczną lalę. Z trwałości mojego makijażu brwi jestem zadowolona, ponieważ cały czas testuję go m.in. podczas 8 godzinnego dnia w pracy i po powrocie do domu czy też w ciągu dnia cienie nie migrowały mi po twarzy, a zdarza mi się przetrzeć niechcący ręką którąś brew. Dzięki żelowi kosmetyk tak jakby zastygał na brwiach i na nich pozostawał. Jedyne do czego mogę się przyczepić to wybór kolorystyczny, którego właściwie nie ma. Paletka występuje w jednej wersji kolorystycznej i kolory są utrzymane w brązach, wpadające w rudości. U mnie nie byłoby z tym większych problemów, ponieważ do mnie pieguska takie kolory pasują jednak bardziej bym się ucieszyła i nie ukrywam, że pewnie wybrałabym coś w odcieniach ciemniejszych brązów. Podsumowując jak na cenę 30 złotych, czyli tyle ile kosztuje paletka, uważam, że to jest w miarę normalna cena biorąc pod uwagę jej funkcjonalność. Dostępna jest w Rossmanie, na razie w cenie promocyjnej jej nie widziałam, ale warto poczekać na -49%, które zbliża się wielkimi krokami :). 

Tobie teraz życzę kochana miłego popołudnia a ja sama zmykam do pracy, buziaki! :).

sobota, 2 kwietnia 2016

Nowości kosmetyczne marca :) | CERRUTI, DOVE, KOBO, RIMMEL, WIBO, BOURJOIS, OLAY, SORAYA, REXONA, GILETTE.



Witaj kochana! Z racji tego, że mamy weekend to postanowiłam w ten piękny sobotni dzień nie męczyć Cię długimi recenzjami, ale napisać lekki post w postaci nowości jakie znalazły u mnie swój dom w marcu. Osobiście bardzo lubię takie posty, a Ty? Sama często widząc taki post na liście moich ulubionych blogów klikam od razu w link i najczęściej już szukam kartki i długopisu tak na wszelki wypadek jakby mi coś ciekawego wpadło w oko :). Przedłużać nie będę - usiądź sobie wygodnie i zobacz co ciekawego znajduje się w moich czeluściach. Może już miałaś z czegoś okazję korzystać i podzielić się ze mną swoją opinią :). Zapraszam!


Woda toaletowa Cerruti 1881
Mam kilka swoich ulubionych zapachów, każdy przeznaczony na daną porę roku i strasznie trudno znaleźć mi coś nowego dla siebie. Męczy mnie natłok zapachów w drogeriach i Cerruti wpadł mi tylko dzięki mojej koleżance. Z upływem czasu zapach był jeszcze piękniejszy i trafił do mnie jako prezent na dzień kobiet :P. 


Paletka cieni do powiek Go Nude (Smoky Edition) Wibo
Paletka której wyczekiwałam od samego momentu opublikowania zdjęcia na profilu Wibo na Instagramie (znajdziesz mnie tam jako @patkaem). Na blogu pojawił się wpis o niej, o tutaj.

Matowy brązujący puder Kobo (311 Nubian desert)
Wszechobecny u co drugiej kosmetykoholiczki, a że ja w makijażu codziennym uwielbiam matowe wykończenie bronzerem to w końcu znalazł swoje miejsce też u mnie. Bardzo fajny brąz, nie żadna pomarańczka dzięki czemu ląduje na mojej twarzy praktycznie przy każdym robionym makijażu.

Podkład Ideal Cover Make Up Kobo
Ten produkt powinnam przemilczeć, bo dałam się po prostu namówić na niego pani w Naturze. Pod wpływem impulsu, pod namową, no ale próbować go będę jak się spisze ;-). Odcień jest ciut za ciemny, więc chyba będę używać go jako bronzer do przyciemniania poszczególnych części twarzy.

Automatyczna kredka do powiek Long lasting eyeliner Kobo
Do oczy lubię automatyczne kredki, jestem za leniwa, żeby co po chwile je temperować, a w tym przypadku dzięki dołączonej też temperówce zajmuje mi to kilka sekund, żeby naostrzyć końcówkę. Tradycyjnie w kolorze czarnym, ponieważ moje wszystkie pozostałe pogubiłam...

Krem BB 9w1 Rimmel (light)
Do kremów BB mam urazę po nieszczęściu od Garniera, z tego z Bielendy byłam średnio zadowolona, więc teraz przyszedł czas na Rimmel, którego produkty dość często pojawiają się w mojej kosmetyczce. Na zakupy czy też na krótki dzień w pracy nie potrzebuję pełnego makijażu, więc chcę pozwolić mojej skórze oddychać i podarować jej coś lżejszego. Wybrałam wersję normalną, dostępna jest też matująca, ale niestety przy mojej bardzo suchej skórze nie mogłam sobie na nią pozwolić i muszę zastąpić ją pudrem...


Płyn micelarny do twarzy i oczu & płyn micelarny do oczu (makijaż wodoodporny) Bourjois
Jest to mój debiut z tą firmą, ponieważ nigdzie w pobliżu nie mam szafy Bourjois, a zamawiać przez internet po raz pierwszy czegoś nie za bardzo mi się uśmiecha. Okazja nadarzyła się, kiedy w moim Rossmanie pojawiły się na wyprzedażowej szafeczce, więc przygarnęłam i będę sprawdzać jak się spisują :).


Krem nawilżający z dodatkiem podkładu MaxFactor Olay Essentials
Coś pokroju typu BB, zawsze miałam chrapkę na jakiś produkt od Olay i z okazji przeceny po wykończeniu aktualnych zużywanych przeze mnie będę go testować jak się spisuję na wiosnę/lato, czyli kiedy po części rezygnuję z makijażu na co dzień.

Ultranawilżający krem na dzień Nawilżanie i Dotlenianie Soraya Aquacell
Po zimie i przebywaniu cały czas w pomieszczeniach ogrzewanych i późniejszym wychodzeniu na zimno skóra mojej twarzy nieźle dostała swoje... Do tego doszło, że moja Nivea przestała dawać radę, więc zaczęłam się rozglądać za czymś nowym co pomoże mojej skórze dojść do dawnej kondycji.


Nawilżający balsam do ciała Dove DermaSpa
Zobaczywszy u jednej z blogerek tą serię chciałam ją wypróbować, ponieważ przyciągnęła mnie zarówno jako wzrokowca samym minimalistycznym opakowaniem jak i tej dziewczyny opisem. Mam jeszcze chrapkę na żel z tej samej serii, ale poczekam trochę, no bo szkoda mi wydawać 30 złotych na co nie mam pewności ;-).

Antyperspirant w sztyfcie Rexona (aloes)
Antyperspiranty testuję przeróżne - mam swoje ulubione do których wracam, ale lubię też próbować nowości. 

Żel do golenia dla skóry suchej z masłem shea Satin Care Gilette
Zawsze używałam tych żeli bądź też pianek z Isany, ale w Naturze była dość zachęcająca promocja na nie, więc skusiłam się, żeby sprawdzić czy jest jakakolwiek różnica porównując z tymi z niższej półki cenowej. I po kilku użyciach sama nie wiem co sądzić na ten temat...

To by było tyle z zakupów! W kwietniu raczej nie szykuje się nic ogromnego, ponieważ poszłam po rozum do głowy i skutecznie realizuję projekt denko, żeby pozbyć się zapasów. Nie kusi mnie też jakoś nic specjalnego w ilości hurtowej co musiałabym mieć na już i nie mogłabym bez tego przeżyć następnych tygodni... Promocja w Rossmanie -49% która rozpocznie się bodajże 20 kwietnia mogłaby dla mnie nie istnieć tym razem, ponieważ mam wszystko i nic więcej nie chcę :D. 
Coś wpadło Tobie w oko z moich nowości bądź też czegoś miałaś okazję używać? Co sądzisz na ich temat? Zapraszam do wypowiedzenia się w komentarzach :).


wtorek, 22 marca 2016

Rozświetlające róze do policzków Candy Colours od Bell - czy warto było mi biec po nie pierwszego dnia?



Jak tam kochane po wczorajszym pierwszym dniu wiosny? Szczerze przyznam, że pogoda mnie rozwaliła (piekielny wiatr zmusił nawet do ubrania czapki!), ale też niestety rozwaliło mnie choróbsko. Mając nadzieję na bardziej słoneczne dni zapraszam Was przy kawce do poczytania o dzisiejszych bohaterach wpisu, którzy nadadzą Waszym twarzyczkom trochę promienności mimo iż słońca nadal w moich okolicach brak. 


Rozświetlające róże o cukierkowej nazwie Candy Colours występują w trzech odcieniach, u mnie padł wybór na brzoskwiniowy o numerze 01 oraz bardziej odpowiadający typowemu różowi 02. Kosmetyki znajdziecie w szafie Bell w Biedronkach, o dostępności w drogeriach nie wiem nic, ponieważ z moich okolicznych drogerii owe szafy magicznym sposobem zniknęły. Opakowaniem standardowo jest plastik z górą przezroczystą przez którą możemy zobaczyć dokładny kolor naszego przyszłego zakupu oraz to czy nie był on dotykany przez niechciane łapki. Za każdy róż zapłacimy 8 złotych i według mnie jest to bardzo fajna cena za fajny produkt o czym dowiecie się w dalszej części wpisu :).


Candy Colours 01
W opakowaniu może się wydawać jako intensywna pomarańczka jednak po nałożeniu ukazuje się na policzkach delikatna brzoskwinka, bardzo delikatnie wpadająca w łosoś. Kolor fajnie ożywia twarz dając jej promiennego wyglądu nie nadając bazarowego wykończenia i uważam, że będzie dobry dla dziewczyn rozpoczynających przygodę z makijażem z użyciem różu.


Candy Colours 02
Mój ulubieniec ze względu na to, że doskonale się czuję w takich brudniejszych odcieniach różu, ceglastych. Tutaj już trzeba trochę umiejętności obsługiwania się różami, ponieważ odcień jest zdecydowanie mocniejszy i łatwiej z nim przesadzić.


Róże mają w sobie drobinki, jednak są one na tyle drobne, że wygląda to ładnie i schludnie na policzkach, jednak osobiście przy ich użyciu rezygnuję z opcji rozświetlania miejsc nad policzkami, ponieważ róż w zupełności daję radę za oba kosmetyki. Kolory są intensywne, pigmentacja bardzo dobra z czego byłam najbardziej zdziwiona - wystarczy kilka muśnięć pędzlem, aby ładnie zaznaczyć kości policzkowe. Trwałości tych kosmetyków nie mam nic do zarzucenia, ponieważ utrzymuje się ona od momentu nałożenia aż do demakijażu twarzy. Za to bardzo wielki plus ode mnie, ponieważ kości policzkowe są chyba jedną z ostatnich rzeczy na mojej liście które miałabym czas poprawiać w ciągu dnia tym bardziej, że nie zawsze ma się na to czas no i miejsce. Warto też wspomnieć, że róż podczas muśnięcia pędzlem delikatnie pyli, ale nie jest to aż tak mocne, żeby było jakoś specjalnie uciążliwe. Podsumowując według mnie róże Candy Colours są godne uwagi, tym bardziej, że znalezienie dobrego różu za taką niską cenę nie jest łatwością ;-). Jeśli jesteście nimi zainteresowane polecam się pospieszyć, ponieważ do ich zakupu został Wam zaledwie ponad tydzień, a później... Później ponoć w szafach Bell mają się pojawić kolejne limitowane nowości, których sama jest bardzo ciekawa :).

A Wy macie w swoich kosmetyczkach te róże? Czy Waszym zdaniem są godne uwagi? 
Tradycyjnie jak na pracoholika przystało biegnę do pracy, buziaki!!

czwartek, 17 marca 2016

Paletka cieni do powiek Go Nude od Wibo - Smoky Edition. I makijaż staje się przyjemnością...



Bez bicia się przyznam, że w ciągu ostatnich dwóch lat cieni do powiek używałam sporadycznie - makijaż oczu ograniczał się do sięgnięcia za każdym razem po tusz, eyeliner no i to by było na tyle. Pięknych wojaży na powiekach to ja kompletnie wykonywać nie umiem, więc szukając dla siebie cieni kierowałam się nie tylko wyglądem czy też opiniami dziewczyn w sieci, ale też ceną. Nie dla mnie UD (o których sobie marzę, ale osobiście nie widzę głębszego sensu realizowania tego zakupu) skoro czasem rzucę po kilku dniach w kąt. Tak dobrze się złożyło, że na początku marca Wibo wypuściło dwie nowe paletki z czego Go Nude Smoky Edition trafiło w moje ręce. W momencie zobaczenia jej na półce w Rossmanie poczułam motylki w brzuchu nie wiedząc, że przerodzi się to w głębsze uczucie. Usiądź sobie wygodnie i zobacz czy i Ciebie zauroczy :).

Paletka miała już swoje 5 minut przed pojawieniem się w sprzedaży przez swój wygląd. Zarówno dziewczyny kwiczały o to, że jest podobna do paletek UD (tutaj nie mam porównania, ponieważ tej drugiej nie widziałam w realu) oraz o to, że paletka nude NIE JEST NUDE. W tym przypadku wystarczyło wysilić swoją umiejętność czytania ze zrozumieniem i jasne jak słońce byłby fakt iż jest to paletka do wykonania makijażu typu smoky. Jak za wydane 30 złotych opakowanie wydaje się być dobrej jakości, zdecydowanie wolę takie metalowe niż jakieś tandetne plastikowe (Go Nude zdecydowanie przebiło pod względem Dark Nude od Lovely, którą pokazałam dokładniej tutaj). W środku paletka ma lusterko, które muszę przeklnąć, ponieważ cholernie zniekształca twarz... Lusterko miało być ułatwieniem jednakże w tym przypadku się kompletnie nie sprawdza, ponieważ jestem zmuszona użyć innego jeśli nie chcę, żeby makijaż wyszedł mi całkiem koślawo. W paletce znajdziemy też pędzelek, którego moim zdaniem też by mogło nie być - z naturalnego włosia miał dać subtelny efekt przydymionego oka jednak wychodzi śliwa pod okiem. Cienie się niedobrze nabierają na niego, powstają smugi i jakoś lepiej korzysta mi się z moich pędzli czy też z palca - pędzelek jest, bo po prostu jest. "Kuleczkę" może jestem w stanie jeszcze jakoś strawić, ale część do blendowania użyłam raz i ostatni. Po pierwszym razie pędzelka zauważyłam, że zaczął puszczać włosie, więc lipa, że hoho.


Jak z samymi cieniami? Na pierwszy rzut oka fajna dobrana kolorystyka - 4 maty i 8 brokatowych cieni, których jestem w stanie używać na co dzień ograniczając się tylko do tej jednej paletki. Na pigmentację cieni nie mogę narzekać, choć są małe wyjątki, ponieważ niektóre cienie trzeba porządnie namachać na powiece, żeby były mega intensywne. Plus cieni jest taki, że mimo trwałości, która fakt faktem po kilku godzinach się zmniejsza, cienie nie rolują mi się w rowkach na powiece. Byłam niejednokrotnie malowana cieniami z wyższej półki cenowej i naprawdę nie było nic gorszego niż zapchane cieniami rowki. Cienie trzymają się przez kilka godzin bez samej bazy, wracając do domu po pracy podczas demakijażu widzę porządne ich resztki na waciku. Wrzucając paletkę do koszyka zastanawiałam się czy warto wydawać tyle kasy na niepewny produkt tym bardziej, że chyba leciałam po niego jak na skrzydłach ledwo co po dniu Matki Boskiej Pieniężnej, więc nie było za bardzo jak zapoznać się z opiniami innych dziewczyn. Dziś mimo, iż jest to cena wyższa niż dotychczasowe ceny za kosmetyki Wibo (ok. 30 złotych) uważam, że jest to fajny kosmetyk nadający się nawet dla takiej łamagi jak ja. Uważając, że smoky eyes sama sobie nigdy nie zrobię, teraz noszę piękne złoto na co dzień, a ciemniejsze kolory noszę na wieczór i jestem bardzo zadowolona :). Poniżej przedstawiam swatche cieni, od prawej do lewej - z góry zaznaczam, że odcień FANTASY wpada lekko w fiolet jednak mój złomuś robiący zdjęcia nie był w stanie tego uchwycić.


Dziewczyny, a Wy miałyście już styczność z paletką Go Nude od Wibo? Słyszałam, że w niektórych miejscach trudno z ich dostępnością - ja nie miałam z tym problemu, ale jeśli nie widzicie ich na wierzchu to warto się podpytać pań sprzedających :). Uważam, że paletka może też służyć jako np. prezent urodzinowy. Już wiem chyba do kogo taki egzemplarz trafi, ale ciiii... :).

Na koniec zachęcam Was do polubienia Maalinovej na facebooku, gdzie nastąpiła reaktywacja konta czy też na Instagramie pod nickiem @patkaem oraz zachęcam do dalszego śledzenia bloga, ponieważ zapowiadają się (nie)małe zmiany, których sama wyczekuję z niecierpliwością :). Teraz Was żegnam, a sama niestety biegnę do pracy na cały dzień. Buziaki!

sobota, 5 marca 2016

Mineralny puder matujący City Matt od Lirene - 01 transparentny.



Witajcie kochane w weekend! Mam nadzieję, że po ciężkim tygodniu jaki miała pewnie nie jedna z Was, dziś możecie sobie usiąść z herbatą bądź też kawą i odpocząć. Przy chwili relaksu możecie też poczytać Maalinovą, a dziś tutaj o jednej z kolorowych nowości Lirene. 

Kilka słów od pana producenta..
"Puder zapewnia matowe i aksamitne wykończenie makijażu. Lekka konsystencja sprawia, że kosmetyk równomiernie się rozprowadza i dopasowuje do koloru skóry, a makijaż wygląda naturalnie i świeżo. Zawarta w pudrze alga koralowca nie tylko absorbuje sebum, matując skórę, ale również chroni ją przed wolnymi rodnikami. Puder jest odpowiedni dla każdego rodzaju cery."




Na puder skusiłam się ze względu na to, iż zmatowienie cery jest głównym zadaniem w moim codziennym makijażu, ale też dlatego, że szukałam czegoś co będzie wyglądało naturalnie, a nie zrobi na mojej twarzy istnej tapety. Nie będę ukrywać, że puder zauroczył mnie też swoim wyglądem zewnętrznym - opakowanie zamykane na klik z którego otwarciem nie ma problemu, utrzymane w w kolorze srebra bez żadnych zbędnych grafik czy czegokolwiek innego dzięki czemu jest minimalistyczne, ale ładne. 

Pierwsze co to po otwarciu można wyczuć ładny zapach oraz ujrzeć piękne tłoczenie przez które aż szkoda było ruszać kosmetyk :). Konsystencja pudru dzięki minerałom znacznie różni się od innych zwykłych pudrów używanych przeze mnie, bohater dzisiejszego wpisu jest zbity, nie sypie się. Zawiera drobinki w sobie jednak nie taki diabeł straszny, ponieważ przy mojej jasnej karnacji nakładam go nie tylko w miejsca, które chcę rozświetlić, ale na całą twarz i nie mam efektu dyskotekowej kuli, lecz cera wygląda na świeżą, wręcz naturalnie. Pudru nie tylko używam do wyrównania niedoskonałości (co myślałam, że przy transparentnym się nie uda...) czy też zmatowienia. Nałożenie pudru daje nam fajne aksamitne wykończenie dzięki któremu bardziej komfortowo "noszę" makijaż na twarzy. Puder nie bieli, dopasowuje się do odcienia mojej skóry, dzięki niemu mój makijaż jest trwalszy i poprawki w ciągu dnia robię praktycznie na nosie i czole, a reszta jest na swoim miejscu do czasu powrotu do domu po pracy. Kosmetyk jest też bardzo wydajny - używam go praktycznie od końca listopada w każdym makijażu (no chyba, że mam lazy day i makijaż nie jest obowiązkowy ;-)) i dopiero niedawno zobaczyłam, że puder dobija powoli dna. 


Podsumowując jestem zadowolona z mojego powrotu do kolorówek Lirene ;). Regularna cena pudru to 25 złotych. Idealny dla kobietek, które chcą ukryć jakąś niedoskonałość w swojej cerze, a jednocześnie zachować jej naturalny wygląd. Ja go nabyłam w Rossmanie jeszcze podczas jesiennej edycji -49% (Panie Boże spraw, żeby na wiosnę nic nie było...), podejrzewam, że w innych drogeriach nie powinno być trudno z dostępnością chociaż w swojej Naturze ich nie widziałam. A Wy miałyście z nim styczność, może z innym odcieniem? Ja mam w zapasach jeszcze 03, bo nieźle się zamojtałam podczas zakupów i różo-brozner z tej serii, który czeka w kosmetyczce na swój debiut :).
Buziaki!




SZABLON BY: Panna Vejjs.