środa, 26 października 2016

Mój ulubieniec w nowej postaci! Odżywka z wyciągiem z bursztynu Jantar - do skóry głowy i włosów zniszczonych.

Jesień to jest okropna pora roku. Owszem, kiedy mam przed oczami tą złotą, polską i do tego wieczory z kubkiem herbaty pod kocem jest fajnie, ale na tym moim zdaniem jej zalety się kończą. Ludzie na ulicach szarzy, burzy i ponurzy, sama mam w sumie nie lepszy nastrój. Moje ciało również krzyczy o skupieniu większej uwagi na sobie. Dziś nie poczytasz tutaj o pielęgnacji ciała czy też twarzy, ale będzie o włosach. I o odżywce Jantar, której opakowanie przeszło metamorfozę - czy będę tak samo z niej zadowolona jak z poprzedniej, dość niewygodnej buteleczki? Poświęć mi małe 5 minut i zapraszam! :)


Jak jak już wcześniej wspominałam miałam już do czynienia wcześniej z tą odżywką i byłam ciekawa jak spisze się tym razem (razem z opakowaniem ponoć zmienił się trochę skład - nie jestem pewna, jak znajdę dokładniejsze info to zaktualizuję wpis). Tamtego czasu dokuczało mi najzwyklejsze przesilenie jesienne i włosy zbierałam z podłogi garściami. Aktualnie borykam się jeszcze z wariującą tarczycą oraz hormonami dzięki czemu na głowie zauważyłam dość spory przesiew, którego chciałam się jak najszybciej pozbyć. Po wizytach u mojej pani doktor i zażywaniu leku chciałam jak najszybciej przyspieszyć efekty, bo jak wiadomo unormowanie w organizmie trochę zajmie, a same włosy też mi ekspresowo nie urosną w ciągu jednej nocy. Idealne warunki do testowania odżywki. Najpierw jednak pozwól mi pokazać jej wygląd, a później odkryję przed Tobą jej wnętrze :).

Stare opakowanie było zmorą dla mnie jak i zapewne dla wielu fanek tego produktu. Nowy image produktu jest idealny - poręczna buteleczka mieszcząca się w dłoni została wzbogacona o wygodny dozownik, dzięki czemu aplikacja produktu nie doprowadza mnie do szału.  Na plastikowej buteleczce (wcześniej była ona wykonana z grubszego szkła przez co miałam obawy brać ją ze sobą w podróż, żeby nie rozpłynęła się po zawartości torby) znajduję podstawowe informacje takie jak sposób użycia czy też producent - brak informacji o składzie, która znajduje się tylko na kartoniku no ale nie marudzę już :P.


W składzie odżywki znajduje się m.in. Trichogen (stymuluje wzrost włosów), Polyplant Hair (jest odpowiedzialny za wzmacnianie włosów oraz pobudzanie cebulek włosowych) oraz bursztyn, który pielęgnuje i odżywia włosy - na tych składnikach skupiłam się przede wszystkim dlatego, że na tych efektach mi najbardziej zależało. 

Odżywka przede wszystkim nie przetłuszcza włosów oraz nie podrażniła mi skóry głowy, nie wywołała łupieżu co zachęciło mnie do jej regularnego używania. Efekt tego był taki, że miałam mnóstwo baby hair. Dzięki leczeniu mój przesiew na czubku głowy zdecydowanie się zmniejszył, ale przez dłuższy czas miałam w tym miejscu centymetrowe kikuty, których ani chwycić prostownicą ani nic. Po tym właśnie miejscu zauważyłam zadowalające efekty używania odżywki, ponieważ pobudziła ona wzrost moich włosów. Porównując działanie poprzedniego opakowania stwierdzam, że jestem równie mocno zadowolona, ponieważ patrząc w lustro mogę sobie dumnie pomyśleć "jak mi te włosy znowu urosły" :D. Mój problem z wypadaniem włosów nie został całkowicie zlikwidowany (stres, pora roku robią jednak swoje) jednak widzę, że jest o wiele mniejszy i nie mam jak na razie wrażenia, że za miesiąc lub dwa zostanę całkowicie łysa. 

Podsumowując, odżywkę mogę polecić swoim znajomym, które narzekają na słaby wzrost swoich włosów czy też ich nadmierne wypadanie. W moich rękach znalazła się w idealnym momencie, kiedy po diagnozie postanowiłam walczyć o swoje długie, gęste włosy za którymi tęskniłam. Jestem zadowolona jak produkt za około 15 złotych godnie zastąpił inne produkty na które wydałam kilkaset złotych w ciągu roku i nie dawały takich efektów.
Pamiętaj jednak kochana, że piękno Twoich włosów to nie jest tylko dobranie odpowiedniej odżywki. Jeśli zauważasz u siebie jakieś niepokojące objawy - reaguj! Nasze ciało, włosy pokazują nam, że coś jest nie tak i naprawdę warto zrobić odpowiednie badania na krew itp., które majątku nie kosztują. Na ten temat poświęcę może kiedyś osobny wpis... :)
Pozdrawiam ciepło!

P.S. Tak, wiem, jakość zdjęć fatalna, ale złośliwość rzeczy martwych :D. Czekam, aż mój aparat wróci z naprawy i działam, bo czuję się bez niego jak bez ręki. Jeszcze trochę cierpliwości :).
sobota, 10 września 2016

Prysznic z chmurką czyli jedwabisty mus do mycia ciała Nivea Creme Care (z pielęgnującymi olejkami)

Witajcie kochane! Rynek kosmetyczny co jakiś czas zaskakuje nas coraz to innymi nowościami - już dawno minęły czasy, kiedy nie było jakiegoś wielkiego wyboru wśród kosmetyków więc dziś z mediów wyskakują nam non stop informację o różnych cudenkach. Jakiś czas temu oczywiście na Insta (odkąd założyłam tam konto non stop wyłapuję jakieś nowości po które biegnę do drogerii - znajdziecie mnie tam pod nickiem patkaem) zobaczyłam kompletną nowość od marki Nivea. Jedwabisty mus do mycia ciała, który wydobywa się z opakowania pod postacią pianki zaciekawił mnie na tyle, że musiałam go wypróbować. Nie tyle zainteresowało mnie to, że jest to kolejna dla mnie nowość pod prysznic, które uwielbiam testować, ale sam fakt, że występuje on w postaci pianki. Zaciekawione jak ja oceniam mus? Rozsiądź się wygodnie, znajdź dla siebie chwilkę w ciągu zabieganego dnia i zapraszam do czytania.
Do wyboru mamy 3 warianty musów: Creme Soft, Creme Smooth oraz Creme Care, który jest tym jakiego używałam przez ostatni czas.W metalowym opakowaniu będącym pod ciśnieniem otrzymujemy 200ml produktu za cenę 14 złotych. Kolorystyka jest tradycyjna dla Nivea, umieszczone na opakowaniu najważniejsze informacje takie jak np. sposób użycia czy też skład, który nie jedną może zniesmaczyć... Oto on:
Aqua, isobutane, disodium laureth sulfosuccinate, sodium laurethsulfate, glycerin, propane, panthenol, octyldodecanol, lanolin alcohol, hydrolyzed silk, xanthan gum, PEG-14 M, PEG-40 hydrogenated castor oil, citric acid, butane, sodium benzoate, linalool, limonene, citronellol, geraniol, benzyl alcohol, alpha-isomethyl ionone, parfum.

Przy mojej tendecji do uczulania przez kosmetyki bardziej naturalne niż te nie bez chwili zastanawiania podjęłam się uprzyjemnienia kąpieli pod prysznicem z tak zachwalanym musem od Nivea, który zainteresował mnie oryginalnym dozownikiem produktu...

Dozownik nie zacina się, bardzo wygodnie wydobywa się z niego odpowiednią ilość pianki. Dzięki jej właściwościom rośnięcia jest dość wydajna - kupując produkt myślałam, że starczy mi jej na zaledwie kilka użyć tym bardziej, że nie używam jej tak mało, a o dziwo w opakowaniu zostało jej jeszcze dosyć dużo na zaś. A prócz wydajności jakie ma jeszcze zalety?
Zapach - to jest to, do czego zawsze będę podchodzić w kosmetykach Nivea z uniesionym do góry kącikiem ust. Po spłukaniu musu zapach kompletnie znika nie utrzymując się na skórze co jest małym szczegółem w porównaniu do dalszych braków jakiegokolwiek działania. Mus nie wygładza mojej skóry ani też jej nie zmiękcza tak jak obiecał producent. Na całe szczęście kosmetyk nie wysusza skóry jednak ubolewam nad tym, że po porannym prysznicu muszę nałożyć balsam na ciało choć miałam nadzieję, że będę mogła po części odpuścić sobie tę czynność. Jedwabisty mus Creme Care od Nivea jest dla mnie zbędnym kosmetykiem w mojej łazience. Nie ma działania odświeżającego czy też myjącego tak jak większość chociażby moich najzwyklejszych żeli pod prysznic, więc opakowanie na spokojnie wykończę i nie dokonam ponownego zakupu. Dodam też że testowałam mus na poszczególnych partiach ciała, gdzie moja skóra jest normalna, więc nie miałam też nie wiadomo jakich wymagań, no ale jednak poległ... Dla mnie totalny bubel, dzięki któremu (i swojej chciwości pod względem nowinek:D) mam lżej w portfelu. A Wy miałyście już z nim styczność?
Buziaki!
wtorek, 30 sierpnia 2016

Bielenda, Multifazowy olejek do ciała - namiętne nawilżenie (naturalne oleje marula & czarna porzeczka)

Cześć dziewczyny! Bez bicia mogę przyznać, że w drogeriach przy zakupie czegoś nowego zwracam nie tylko uwagę na opinie moich znajomych na temat danego kosmetyku bądź też biorę wszystkie nowości jakie się da. Jednym z głównych czynników, który ma wpływ na to, że kosmetyk wyląduje u mnie w koszyku i pójdę z nim to kasy ma sam wygląd kosmetyku. Tak, ja wiem, że nie ocenia się książki po okładce jednak same spójrzcie na zdjęcie olejku o którym dziś będzie mowa - multifazowy olejek do ciała od Bielendy wygląda przepięknie na półce, cieszy mój wzrok i wręcz zachęca do dalszego używania samym wyglądem. A jaki wpływ ma na to skład? Już Wam piszę :).

Jedna z olejkowych nowości Bielendy dostępna jest dostępna m.in. w drogeriach oraz online. 150ml olejku przyprawiającego moje zmysły węchu niemalże o orgazm dostaniemy w cenie około 20 złotych, zapakowany w plastikową buteleczkę z wygodnym dozownikiem do rozpylania olejku bezpośrednio na skórze. Szata graficzna skromna, nienachalna i bardzo dobrze, ponieważ w pełni oddaje wnętrze olejku, które jest jednak najważniejszym punktem dzisiejszego wpisu... Mój wybór padł na wersję naturalnych olei marula oraz czarną porzeczkę - zdecydowanie tylko dla tego, że chciałam najpierw wypróbować i zgarnęłam ten, który bardziej przyciągnął mój wzrok (na brzoskwinkę jednak też się już czaję :P).

Po uwolnieniu pierwszej dawki z atomizera już można poczuć otulający, przyjemny zapach, który nie jest mdlący, przyprawiający o bóle głowy za co plus, bo dość długo utrzymuje się na skórze. Używając olejku codziennie rano przed wyjściem chociażby do sklepu nie nakładałam na siebie żadnych perfum, bo moja skóra pachniała tak ładnie, że nie miałam serca psuć tego efektu :D. Idealne dla mnie jest to, że mimo iż nazwa olejek kojarzy mi się z tłustymi produktami do ciała brudzącymi ciuchy i które za żadne skarby nie chcą się wchłonąć powodując niemały dyskomfort oraz uczucie bycia pączkiem w maśle (owszem kg-y dodatkowe mam, ale więcej z pączka nie mam zamiaru mieć) mój kolorowy ulubieniec jest całkowitym przeciwieństwem tego. Wchłania się w kilka minut - po nałożeniu poświęcam chwilę na szybki makijaż czy też ogarnięcie włosów i mogę bez obaw założyć na siebie ciuchy :). Produkt nie koloryzuje skóry, nie barwi jej i nie robi ze mnie ufoludka. Zaraz, zaraz, opakowanie, zapach omówione, a jak z efektami używania olejku? Pięknie odżywiona i nawilżona skóra już po pierwszym użyciu się tym odwdzięcza. Jest efekt satynowej skóry jaki obiecał producent i nie będę ukrywać, że tego produktu przez ostatni miesiąc używałam z taką namiętnością, że kolejne opakowanie mam już w zapasach. Jeśli otrzymuję ładne nawilżenie bez zapchania + ładny zapach, który towarzyszy mojemu ciału jakiś czas to nie widzę sensu, żeby rezygnować z tego - mogę go Wam z całego serca polecić. Poniżej podaję Wam skład:

Aqua, dimethicone, paraffinum liquidum, glycerin, sclerocarya birrera (marula) seed oil, seed oil, ribes nigrum (black currant) seed oil, sodium chloride, disodium EDTA, parfum, coumarin, limonene, linalool, cl 17200, cl 60725.

Czy olejek znajduje się wśród Waszych ulubieńców? A może dopiero planujecie go sobie sprawić w ramach małego prezentu dla samej siebie? Nie ukrywam mojego zadowolenia rozwijaniem się firmy Bielenda - już 2-3 lata temu byłam zadowolona z prosperowania tej firmy jednak w tym roku to właśnie najwięcej nowości wśród wszystkich firm w mojej szafce z kosmetykami trafiło z Bielendy. 
Mam nadzieję do szybkiego zobaczenia dziewczyny, mykam do pracy!
wtorek, 23 sierpnia 2016

Bielenda Color control, Multifunkcyjny krem korygujący do ciała 10w1 (CC Body Perfector Aqua Magic)

Dzień dobry kochane! Lato choć nie obfitujące w dużą ilość upalnych dni jednak sprzyjało do noszenia zdecydowanie lżejszych ciuchów. Uwielbiam sukienki i korzystam z każdej okazji, żeby móc je nosić i pokazać nogi - czuję się zdecydowanie w nich bardziej kobieco niż w spodniach czy legginsach. W eksponowaniu nóg przeszkadzało mi jedno: tu zadrapanie, tu jakiś siniak (w pracy mam manię przesuwania skrzynek kolanem i wychodzi co wychodzi :D) czy zwyczajne podrażnienie po depilacji czego efektem jest gdzieś tam pojawiające się na ciele lekkie zaczerwienienie. W lipcu na Instagramie było wielkie boom wśród dziewczyn korygujący krem od Bielendy. Już pomijając mój zapał do wszelakich drogeryjnych nowości zastanawiałam się czy taki upiększacz faktycznie spełni swoją rolę czy też jest picem na wodę. Dziś przybliżę Wam moje ochy i achy na temat tego produktu.
Krem "zapakowany" jest w plastikową tubkę utrzymaną w eleganckiej biało-złotej kolorystyce.Na początku minusem dla mnie jest to, że zdecydowanie wolałabym opakowanie na klik niż na zakrętkę. Za koszt ok. 20 złotych otrzymujemy 175ml, więc jest to pojemność tradycyjna dla tego typów kosmetyków. Krem jest przeznaczony dla każdego rodzaju karnacji czym na początku byłam trochę przerażona, ponieważ moje nogi bez czegokolwiek są blade jak ściana, więc obawiałam się, że odcień dla każdego będzie dla mnie za ciemny. Najpierw przyjrzyjmy się temu co obiecał producent...

Nazwa 10w1 wzięła się z obietnic producenta o których możemy przeczytać na opakowaniu:
* maskowanie niedoskonałości
* ujednolicony koloryt skóry
* efekt skóry muśniętej słońcem
* wodoodporność
* rozświetlona skóra
* intensywne nawilżenie
* wygładzone i ujędrnione ciało
* poprawiona kondycja skóry
* piękny, zdrowy wygląd ciała
* filtr UV SPF 6 zawarty w kremie.

Krem wyciśnięty na ciało wydaje się mieć bardzo ciemny odcień jak i również na początku rozsmarowywania - na ten moment przy pierwszym użyciu przeklnęłam swoją zachłanność pod względem swojej manii próbowania wszystkiego co rzucą na drogeryjne półki. Z każdym następnym maźnięciem dłonią kolor jednak bardziej dopasowywał się do odcieniu mojej skóry i wchłaniał się w nią nie robiąc zacieków co sprzyja niekiedy tego typu kosmetykom. Zapewne jest to zasługa gęstej, aczkolwiek nie zbitej konsystencji kremu. Zapach na skórze utrzymuje się dość długo - należy do pudrowych, zdecydowanie bardzo przyjemny, nie duszący.
Efekt po nałożeniu kremu jest taki jakiego sobie życzyłam - delikatny, nie widać, że cokolwiek było z moimi na co dzień wyrazistymi piegami kombinowane :P. Jedyne czego nie byłam w stanie zaobserwować to obietnicy względem wodoodporności (nie korzystałam z kąpieli w jeziorze, a sprawdzanie tego podczas szorowania pod prysznicem jest bez sensu ;-)) oraz ujędrnienia ciała - tutaj bez ćwiczeń żaden kosmetyk nie jest w stanie zadziałać. 
Efekt końcowy jest bardzo fajny. Krem nadaje mojej skórze delikatnej opalenizny, która ratuje mnie z trendu leżenia na słońcu co jak już wiecie jest dla mnie udręką :D. Poza samym ładnym odcieniem skóra jest ładnie rozświetlona, wygląda zdrowo i wręcz apetycznie o czym świadczy sam fakt patrzenia się na nogi non stop. Zauważyłam na insta, że dziewczyny skarżyły się na rozświetlające drobinki - moim zdaniem nie jest to tak mocne, żebym wyglądała jak bombka na choinkę. Warto też wspomnieć, iż po aplikacji niewielkiej porcji kremu (jest bardzo wydajny!) skóra jest świetnie nawilżona co tylko zachęca do dalszego używania produktu. Minusem jest to, iż krem zostawia delikatną tłustą warstwę na skórze przez co muszę trochę odczekać, obawiam się, że mógłby pobrudzić ubrania przy niedokładnym wchłonięciu się. Pomijając to mogę Wam polecić ten produkt, ponieważ można uzyskać subtelny, delikatny i przede wszystkim naturalny efekt końcowy. Taki mały pomocnik w tuszowaniu małych niedoskonałości, które niestety są, a niekoniecznie świat musi je widzieć ;-).

A czy Wy miałyście z upiększaczem od Bielendy bądź też z innym tego typu kosmetykiem? Szczerze powiedziawszy wcześniej uważałam, że oprócz mazideł nawilżających bądź też brązujących  nic mi do pielęgnacji skóry nóg nie będzie potrzebne, jednak CC 10w1 zdobył moją sympatię i znajduje się w czołówce moich ulubionych kosmetyków, których używam w tegorocznym lecie :). Buziaki!




SZABLON BY: Panna Vejjs.